Kilka razy przymierzaliśmy się, żeby pojechać nad Solinę i w Bieszczady. Raz już nawet mieliśmy zarezerwowane noclegi, lecz mąż w ostatniej chwili nie dostał urlopu i trzeba było wszystko odwołać. Później przez kilka lat z rzędu wybieraliśmy inne kierunki. W tym roku w końcu się udało – „odkurzyliśmy” nasz bieszczadzki plan wyjazdowy sprzed kilku lat i pojechaliśmy!
Ustaliliśmy, że tydzień spędzimy nad zalewem Solińskim, a przez kolejne dwa tygodnie będziemy odkrywać uroki połonin i zdobywać bieszczadzkie szczyty.
O Bieszczadach opowiem Wam następnym razem, a dziś zabiorę Was w rejon Gór Sanocko-Turczańskich. Czyli dokąd? W okolicę Zalewu Solińskiego! Pewnie nie wiecie, podobnie jak i ja nie wiedziałam, że Solina nie leży geograficznie w Bieszczadach, lecz właśnie w Górach Sanocko-Turczańskich!
W kwestii miejsca noclegowego wybór padł na Polańczyk – uzdrowisko położone bezpośrednio nad Soliną. Przez niespełna tydzień mieliśmy okazję mieszkać w uroczym drewnianym domku na punkcie widokowym. Było to jedno z ładniejszych miejsc w Polsce, w jakim kiedykolwiek spaliśmy. Przy dobrej widoczności mogliśmy z okien podziwiać całą panoramę jeziora i oddalonych bieszczadzkich szczytów – bajka! Nasz pobyt zaczęliśmy od poznawania na piechotę najbliższego otoczenia Polańczyka, a później, z każdym dniem, wybieraliśmy się na coraz dalsze samochodowe wycieczki.
Co zobaczyć, gdzie pojechać? Te miejsca wybraliśmy dla siebie i mogę Wam je polecić 😉
ZALEW SOLIŃSKI
Już pierwszego dnia udaliśmy się na zaporę na Solinie, która w tym roku świętowała swoje 50-lecie. Jej ogrom robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza jak się na nią spogląda z samego dołu. Ze swoimi 81,8 metrami wysokości jest to najwyższa budowla hydrotechniczna w Polsce. Pierwszy projekt zapory solińskiej, która miała spiętrzyć wody Sanu, Solinki i kilku mniejszych potoków powstał już w 1921 r. Zapora miała chronić niżej położone tereny przed zalaniem, a przy okazji produkować energię elektryczną. Przygotowania do budowy rozpoczęto 16 lat później, przerwał je jednak wybuch II wojny światowej. Ostatecznie zaporę zbudowano w latach 1961-1968 – w niecałe 8 lat! Żeby jednak w wyznaczonym miejscu mógł powstać zalew, przesiedlono ok. 3000 tysięcy osób z kilku okolicznych wsi. Wysiedleni do wyżej położonych miejscowości mieszkańcy otrzymali odszkodowania, wszystkie opuszczone zabudowania rozebrano, a nekropolie ekshumowano. W wielu miejscach nie wycięto natomiast drzew, których kikuty przez wiele lat wynurzały się przy niższym stanie wody. Co ciekawe – ten największy w naszym kraju sztuczny zbiornik napełniano prawie rok! Ale za to dziś jest to istny raj dla miłośników sportów wodnych. Oprócz kajaków czy rowerów wodnych chętni mogą wypożyczyć żaglówkę, również razem z kapitanem. My zdecydowaliśmy się na krótki, ok. godzinny rejs na jednym ze statków wycieczkowych. Cudem udało nam się wstrzelić w przerwę pomiędzy opadami deszczu – pogoda w rejonie Soliny nas nie rozpieszczała, ale jak to się mówi – nie ma złej pogody, jest tylko nieprzygotowany człowiek ;). Po rejsie przespacerowaliśmy się kawałek po zaporze oraz wzdłuż linii brzegowej zalewu i podziwialiśmy widoki, dopóki na dobre się nie rozpadało. A my zdecydowanie nie byliśmy na to przygotowani, więc musieliśmy szybko uciekać.
7 kilometrów w dół Sanu, w Myczkowcach, znajduje się druga, znacznie mniejsza zapora. Spiętrza ona wody Sanu zaledwie do wysokości 15 metrów. Została ona wybudowana kilka lat przed zaporą solińską. Zbiornik wodny w Myczkowcach spełnia funkcję tzw. zbiornika wyrównania dobowego dla zalewu solińskiego. Dla nas niewątpliwymi atutami zapory myczkowieckiej były niewielka ilość turystów i spokój tego miejsca. Oprócz tego roztacza się stąd ładny widok na jezioro i zalesione wzgórza. Naszym zdaniem warto tu przyjechać, a przy okazji przespacerować się przez las do elektrowni wodnej, która znajduje się po drugiej stronie wzgórza i cudownego źródełka. To ok. 3 kilometrów w dwie strony.
Odkąd tylko dowiedzieliśmy się, że w rejonie Soliny istnieje możliwość przejechania się drezyną rowerową, marzyliśmy o tym, żeby przetestować ten wyjątkowy środek transportu. W tym celu udaliśmy się do Uherec Mineralnych, gdzie mieści się główna stacja i wypożyczalnia drezyn rowerowych (latem drezyny ruszają również z Ustrzyk Dolnych). Bilety zarezerwowaliśmy przez internet, co polecam Wam zrobić, bo rozchodzą się w mig. Drezynę otrzymuje się na wyłączność (koszt 90 lub 108 zł w zależności od długości trasy) i składa się ona z dwóch miejsc do pedałowania oraz dwóch miejsc siedzących na ławeczce. Istnieje możliwość zabrania piątego pasażera, jeżeli jest to dziecko. Drezynami jedzie się w grupie, a cały skład podlega towarzyszącemu kierownikowi Bieszczadzkich Drezyn Rowerowych. Mieliśmy to szczęście, że w jedną stronę jechał on z nami (byliśmy pierwszą drezyną w składzie) i pomagał nam pedałować ;). A było co pedałować – 14 kilometrów, gdyż zdecydowaliśmy się na dłuższą trasę: Uherce Mineralne – Stefkowa – Uherce Mineralne. Jej przejechanie zajęło nam blisko 2 godziny. Było śmiesznie, momentami trochę ciężko, ale zdecydowanie jest to niesamowita przygoda.
Na stoku góry Koziniec (522m n.p.m.), wokół kamieniołomu, przy trasie Myczkowce-Bóbrka, znajduje się rezerwat krajobrazowy, utworzony w 2004 roku. Z drogi trafić tu niełatwo – przejeżdżając samochodem minęliśmy go kilkukrotnie, gdyż nie wiedzieliśmy, że to właśnie to miejsce, którego szukamy. Szlak do kamieniołomu nie jest oznakowany, co więcej, potencjalnych wędrowców może odstraszać ustawiona niedaleko drogi tablica z napisem „teren prywatny”. Auto zaparkowaliśmy przy szosie, a następnie przeszliśmy obok żelaznej bramy. Za bramą pięliśmy się w górę ścieżką. Polecam Wam zabrać ze sobą kalosze, bo droga jest rozjeżdżona przez samochody terenowe – momentami koleiny były ogromne i trudno było nam przejść. Wysiłek jednak się opłacił – po wejściu na wierzchołek kamieniołomu ukazał się nam wspaniały widok na bieszczadzkie połoniny, jeziora Myczkowieckie i Solińskie oraz zaporę w Solinie. Ciekawostką jest, że to właśnie materiały z tego wyrobiska posłużyły do budowy zapory w Solinie. Eksploatację kamieniołomu zakończono w latach 70-tych XX wieku.
Cisza, spokój, piękne widoki na Bieszczady, rzeki Osławę i San – to wszystko znajdziecie w ruinach klasztoru Karmelitów Bosych w Zagórzu. Już za kilka lat to miejsce będzie wyglądać zupełnie inaczej, ponieważ zostały zatwierdzone plany, według których ruiny mają być odrestaurowane i częściowo zadaszone, a we wnętrzu ma powstać kawiarnia/ restauracja. Ruiny znajdują się przy ulicy Klasztornej w Zagórzu – obowiązuje tam zakaz wjazdu samochodem. Zostawiliśmy zatem auto na parkingu pod Sanktuarium Matki Nowego Życia na ulicy Piłsudskiego, a do ruin poszliśmy pieszo (ok. 1 km). Ścieżka jest utwardzona i dobrze oznakowana. Wzdłuż niej ciągną się kolejne stacje drogi krzyżowej z rzeźbami wykonanymi przez bieszczadzkich artystów. Ruiny klasztoru widać już z oddali, gdyż znajdują się na wzniesieniu zwanym Marymontem. Klasztor i kościół Karmelitów Bosych wybudowane zostały w XVIII w. Jest to jeden z nielicznych w Polsce przykładów klasztoru warownego. Część zabudowań klasztornych uległa pożarowi w czasie oblężenia rosyjskiego w 1772 r. w czasie ostatniej bitwy konfederacji barskiej. Pomimo prób odbudowy nie udało się uratować go przed stopniowym popadaniem w ruinę. Obecnie z całego klasztoru pozostały jedynie mury kościoła, schody na chór oraz fragmenty fresków. Jedźcie koniecznie odwiedzić to miejsce, póki nie ma tam chmary turystów i póki panuje jeszcze spokój łączący przyrodę z cywilizacją!
Jadąc do Sanoka zatrzymaliśmy się w na kilka godzin w Lesku. Jest to spokojne i urokliwe miasteczko, które od średniowiecza do II wojny światowej było zamieszkane przez liczną społeczność żydowską. Przypomina o tym jedyna ocalała leska synagoga i kirkut. Na tutejszym żydowskim cmentarzu zachowało się ok. 1,5 tysiąca macew pochodzących w większości z XVIII/ XIX wieku. Synagoga z kolei to jeden z najciekawszych tego typu zabytków w południowej Polsce. Budynek z wieżyczką pełnił również funkcje obronne i wchodził w skład fortyfikacji miejskich. Obecnie mieszczą się tu sala wystawowa Galerii Bieszczadzkich Twórców, siedziba oddziału PTTK i punkt sprzedaży pamiątek. Inne miejsce polecane w przewodnikach jako warte obejrzenia w Lesku to Zamek Kmitów. Zamek został wybudowany w XVI w. nad stromym brzegiem Sanu, lecz kolejne przebudowy zatarły jego pierwotny wygląd. Nas osobiście zamek trochę rozczarował – jest to klasycystyczny budynek z doklejoną wieżą, a my liczyliśmy na baszty i mury obronne. Warto jednak obejść zamek dookoła, zobaczyć ukrytą z drugiej strony kolumnadę i pospacerować po obszernym parku w cieniu starych, rozłożystych drzew. Jeśli starczy Wam czasu, wybierzcie się kawałek za miasto (ok. 3 km od centrum), gdzie przy drodze w kierunku Ustrzyk Dolnych znajduje się jeden ciekawszych pomników przyrody w rejonie gór sanocko-turzańskich – Kamień Leski. To duży ostaniec skalny, zbudowany z piaskowca. Przy drodze jest niewielki parking i tablica informacyjna. Szlak jest bardzo krótki, w zaledwie kilka minut byliśmy już przy skale. Od południa jest ona łatwo dostępna, natomiast ku północy opada pionowym, 20-metrowym urwiskiem. Można tu spotkać amatorów wspinaczki wysokogórskiej, którzy trenują swoje umiejętności w naturalnym terenie.
SANOK
Sine Wiry to rezerwat chroniący malowniczy przełomowy odcinek rzeki Wetliny. Do Polanek, gdzie zaczyna się szlak, dojechaliśmy przez Bukowiec i Terkę. Zaparkowaliśmy auto na małym leśnym parkingu, a po wyjściu z niego skręciliśmy w prawo. Do początku szlaku, który jest kilkadziesiąt metrów dalej, pokierował nas drogowskaz. Szlak prowadzi cały czas przez las, co rusz to wznosząc się i opadając. Po godzinie drogi dotarliśmy w końcu do granicy rezerwatu. Warto zejść w dół skarpy wydeptaną ścieżką i popatrzeć na pieniący się nurt Wetliny. To jednak nie koniec wędrówki – po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej szlakiem, aby po kolejnym kilometrze dotrzeć do punktu, skąd widać zakole Wetliny i do ścieżki przyrodniczej prowadzącej nad samą rzekę. Z bliska mogliśmy poprzyglądać się rwącemu nurtowi rzeki wzmożonemu przez intensywne opady deszczu.
Po powrocie na parking ruszyliśmy autem w drugą stronę, do Łopienki – jednej z nieistniejących już w dzisiejszych czasach bieszczadzkich wsi. Te kilka kilometrów od parkingu do wsi można przejść piechotą, ale synek już marudził, że nie ma ochoty na dalszą wędrówkę. Po drodze minęliśmy czynny punkt wypału węgla drzewnego – jeden z niewielu, które ostały się w Bieszczadach. W krótkim czasie dojechaliśmy do ogromnej polany (jest tam parking), otoczonej zalesionymi szczytami. Od razu dostrzegliśmy biały budynek cerkwi. Jest to jedyny ocalały budynek z wsi Łopienka, która kilkadziesiąt lat temu tętniła życiem. Do Łopienki na odpusty zjeżdżali się nie tylko mieszkańcy Podkarpacia, ale również najdalszych zakątków Galicji, aby modlić się przy cudownej ikonie Matki Bożej z Dzieciątkiem. W latach 1946-1947 mieszkańców wsi wysiedlono, a zabudowania wyburzono. Przetrwała tylko murowana XVIII-wieczna cerkiew św. Paraskewy.
0 Comments
Miejsca są naprawdę warte odwiedzenia. Oglądając Twoje zdjęcia aż chciałoby się rzucić wszystko i pojechać. Szkoda tylko, że zimą widoki nie są takie ładne, jak latem 🙂
O Matko! Jaka piękna jest ta nasza Polska 🙂 O Sanoku już wiele pozytywnych opinii słyszałam. Może kiedyś odwiedzimy te miejsca 🙂